Do widzenia, Bolku!

Autor: Anna Frajlich

Dr. Anna Frajlich is a Senior Lecturer at the Department of Slavic Languages and Literature at Columbia University in New York City. For complete bio please, visit www.annafrajlich.com

[divider_padding] Kiedy o kimś z bliskich dowiadujemy się nagle, że jest ciężko chory, myśl o zbliżającej się śmierci, zawisa jak  ciemna chmura na  horyzoncie.   Tak było z redaktorem Bolesławem Wierzbiańskim, z którym bardzo zbliżyliśmy się w ciągu trzydziestu lat znajomości i długiej, owocnej współpracy. Kiedy przestał pokazywać się w miejscu, które było centrum Jego życia i jednocześnie Jego najważniejszym i  trwałym dziełem – w redakcji “Nowego Dziennika” w Nowym Jorku, wiadomo było, że to coś poważnego, coś nieodwracalnego. To prawda, że z odejściem Bolesława Wierzbiańskiego kończy się jakaś epoka, co świadczy, że był osobą znaczącą, ale fakt, że z  Jego odejściem nie odchodzi Jego dzieło, świadczy o Jego wyjątkowym formacie.

A przecież nie było to od początku takie oczywiste, a nawet dla wielu wręcz wątpliwe.

Barbarę i Bolesława Wierzbiańskich poznałam  wiele lat temu w mieszkaniu profesora  Mieczysława Manellego, na przyjęciu na cześć rosyjskiego poety Josifa Brodskiego, który właśnie został wypuszczony z Rosji i wykładał gościnnie w Queens College.   Na tym to przyjęciu usłyszałam rozmowę:

–          Jest tu pewien bardzo odważny facet, który założył polską gazetę.

–          Czy pan to czytał? – zapytał rozmówca.

–          Ależ skąd, nie mam zamiaru.

Chwilę potem rozmawiałam z redaktorem założycielem. Odurzona nimbem publikacji wierszy w londyńskich “Wiadomościach” z pewnym zdziwieniem potraktowałam słowa:

–          Mam nadzieję, że będzie pani i u nas drukować.

Może odpowiedziałam “oczywiście”, ale w duchu dodałam sobie “że nie”.

Nie tylko w moim mniemaniu druk w “lokalnej” gazecie po debiucie w ‘Wiadomościach” wydawał się moralnym kompromisem. Jeszcze kilka lat później, kiedy już “zgrzeszyłam” z “Nowym Dziennikiem”, Leopold Tyrmand ostrzegał mnie “tylko niech pani nie publikuje wierszy w gazecie codziennej”.  Abominacja.

Przytaczam te scenki, aby pokazać, jaka atmosfera towarzyszyla pierwszym krokom “Nowego Dziennika”. Był to okres powolnego upadku amerykańskich gazet lokalnych i  galopujących suchot piśmiennictwa polonijnego. Polskojęzyczna społeczność w Ameryce była dość podzielona, tworzyła ją z jednej strony duża, ale mało zdefiniowana  grupa, która nazywała siebie Polonią i dużo mniejsza, ale bardziej zdefiniowana grupa wojennej i powojennej emigracji politycznej, która z tąże Polonią niewiele chciała mieć wspólnego.   Dla tych pierwszych forum społecznym były różnego rodzaju polanki z polką, dla drugich organizacje kombatanckie, ale przede wszystkim tak elitarne instytucje jak Polski Instytut Naukowy, Instytut Piłsudskiego, coroczne już bardzo elitarne imprezy Fundacji Jurzykowskiego połączone z rozdawaniem “polskiego nobla”. Fundacja Kościuszkowska pomiędzy nimi, wprawdzie polonijna, ale jednak elitarna. Po sześćdziesiątym ósmym do tej drugiej grupy dołączała inteligencja (w dużej mierze pochodzenia żydowskiego) wygnana z Polski po marcu.   Nie wiem, co czytali ci pierwsi, ale ci drudzy prenumerowali londyńskie “Wiadomości”, legendarny tygodnik drukowany na kredowym papierze i paryską “Kulturę”.

Na takim to rynku czytelniczym Bolesław Wierzbiański wystartował z “Nowym Dziennikiem”. Początkowo mało kto brał to pismo poważnie, nawet ci, co czytali, niechętnie się do tego przyznawali. A jednak nakładem ogromnej pracy, woli i pieniędzy odważnej grupy wspólzałożycieli, gazeta powoli rozwijała się i zataczała coraz to szersze kręgi swego oddziaływania.  Bolesław Wierzbiański uczęszczał na polanki z polką, o czym wiedziałam z gazety i na naukowe sesje i imprezy Instytutów, bo przecież sam reprezentowal właśnie tę nieprzejednaną emigrację polityczną. W ciągu kilku lat uczynił rzecz zdawałoby się niemożlliwą, “Nowy Dziennik” stał się centrum konsolidacji polskiego środowiska w Nowym Jorku i w Ameryce.  Stał się zatem polityczną reprezentacją polskiego świata, umyślnie nie nazywam tego Polonią, chociaż po przybyciu emigracji solidarnościowej i posolidarnościowej, mało w tych meandrycznych różnicach zorientowanej, wszystko stało się “Polonią”. Już pod koniec lat siedemdziesiątych redakcja i jej goście zaczęli być zapraszani do City Hall na uroczystości i do Gracie Mansion na pikniki, co wskazywało, że się z “Nowym Dziennikiem” liczono, nawet jeżeli z przyczyn czysto strategicznych. Była to ogromna rzecz i zasługa talentów reprezentacyjnych Wierzbiańskiego.

Inną wielką sprawą był dodatek kulturalno-literacki. Wiadomo, że gazetę utrzymuje czytelnictwo masowe, ale Bolesław Wierzbiański –  człowiek wykształcony w najbardziej żywym intelektualnie okresie Drugiej Rzeczpospolitej, rozumiał,  że nawet największe i najlepiej redagowane pismo bez takiego dodatku, nie ma klasy.  Konkurowanie o materiały i autorów z “Kulturą”, czy “Wiadomościami” nie było łatwe, a jednak poprzez wielką kulturę osobistą, wytrwałość i mądrą strategię doprowadził do tego, że obecny “Przegląd Polski” jest  najważniejszym pismem literackim poza granicami kraju. Stało się tak, bo Redaktor miał zawsze otwartą postawę w stosunku do napływających fal emigracyjnych i powierzał swe “oczko w głowie” najlepszym redaktorom. To, że potrafił otaczać się czynnymi i twórczymi ludźmi i delegować funkcje, było chyba jednym z największych jego talentów. To właśnie dlatego “Nowy Dziennik” – gazeta, instytucja i budynek stały się Jego trwałą i żywą spuścizną, a nie martwym pomnikiem. Nie należy zapominać o imponderabiliach – tradycji eleganckiego Balu Prasy, tradycji wigilijnego “śledzika” w redakcji, to wszystko, co stwarza klimat.

Bardzo odważnym i mądrym posunięciem było przeniesienie redakcji z Jersey City do Manhattanu. Kilkupiętrowy dom w zachodniej części tego wspaniałego miasta przy 38 ulicy z nowocześnie wyposażoną redakcją, księgarnią, i galerią stał się miejscem spotkań z najwybitniejszymi pisarzami, politykami, działaczami polskimi i amerykańskimi.  Była to w czyn wcielona wizja człowieka, który miał odwagę ją mieć i zrealizować.

Miał niemało przeciwników, ale wytrwałością i stanowczością potrafił ich na swoją stronę przeciągnąć. Nawet sam Jerzy Giedroyc, założyciel i redaktor “Kultury”,  przez długie lata przeciwny różnym inicjatywom politycznym Bolesława Wierzbiańskiego, pod koniec życia uznał i  docenił jego ogromne zasługi.

Moja przyjaźń z Redaktorem dojrzewała powoli.  W 1975 roku, jeszcze w Jersey City  zarobiłam tam pierwsze 20 dolarów za recenzję książki. Rok później  redaktor zaprosił mnie, abym gościnnie zredagowała numer dodatku poświęcony rocznicy tragicznej śmierci Jana Lechonia. Fakt, że będą to czytać ludzie, którzy może znali poetę osobiście, paraliżował mnie podczas całej tej pracy.

Coraz to spotykaliśmy się w redakcji, czasem w Instytutach, czasem w  rozgłośni “Wolnej Europy”, z którą On wspólpracowal od dawna, a ja krótko. Ale czasem uciekaliśmy się do korespondencji.

Patrzę na list z 27 lutego 86 roku:

Droga Pani Aniu!

Dziekuję bardzo za list w sprawie rocznicy. Próbowałem do Pani telefonować, ale bez skutku. Ponieważ wyjeżdżam na dwa tygodnie więc piszę. (…)

Co z Pani tomem nowych wierszy, bardzo chciałbym  żeby “Przegląd” go omówił a księgarnia sprzedawała” (…)

Tego samego roku w sierpniu taki list:

Szanowna Pani:

“Dziekuję za list z 29 lipca.

Ma Pani oczywiście rację. Zastanowię się, jak  błędny artykuł sprostować.  Dziękuję za pamięć. Przy okazji dziękuję również za wiadomość o zgonie św. p. Gliwy. Okazuje się, że jak dotychczas, dzięki Pani, “Nowy Dziennik” poświęcił jego zgonowi więcej uwagi aniżeli “Dziennik Londyński”.

Z czasem, może u nas w domu, lub u  nich, przy wspaniałym własnoręcznie robionym przez Redaktora pasztecie, przeszliśmy na “ty”.

W 1990 roku po jakiejś krótkiej chorobie napisał do nas:

Moi Drodzy:

Niezmiernie ucieszyły mnie Wasze miłe życzenia powrotu do zdrowia. Jestem przekonany, że przyczyniły się przez telepatię do przyspieszenia procesów ozdrowieńczych. W przyszłym tygodniu znowu pojadę na krótko do szpitala, a potem myślę, że będę zdrów jak “w Wisełce rybka”.

Raz jeszcze serdeczne dzięki.

Uściski,

B.W.

W ostatnich latach, przy każdym spotkaniu pytałam Bolka, czy pisze wspomnienia; bo przecież, kiedy mówi się, że z Jego odejściem kończy się epoka, to nie jest to tylko żałobny komplement. Reprezentował jedno z najciekawszych pokoleń w całej historii Polski. Jeżeli nawet nie zostawił wspomnień, jego artykuły, eseje, edytoriały, to świadectwo epoki, która chociaż odchodzi, wciąż ma wiele do zaoferowania.

Ale przede wszystkim odchodzi człowiek i pozostawia uczucie pustki i żalu.

Do widzenia, Bolku!